O słowie dzisiaj się nie rozmawia. W wymiarze ogólnospołecznym i medialnym – temat niemodny. W środowisku teatralnym – wstydliwy, krępujący (nawet aktorzy Teatru Narodowej posiłkują się na scenie mikroportami, co szczególnie zabawnie wygląda w realizacjach szekspirowskich). Są na szczęście enklawy życia kulturalnego, w których takie rozmowy trwają i są uważane za coś normalnego. Jedną z tych enklaw jest ruch recytatorski, uprawiany przez wciąż niemałą gromadę, mimo że niepotrzebny dzisiejszym nowoczesnym artystom sceny (recytatorów w teatrze nie potrzeba – oznajmia artysta i zarazem dziekan wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej). Nic dziwnego, że SŁOWO było tematem rozmowy, wprowadzającej do koncertu laureatów 63. Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, odbywającego się w ramach Salonu Poezji stołecznego Teatru Polskiego im. A. Szyfmana. Oczywiście, chodziło o słowo mówione, słowo sceniczne. Okazało się – i inaczej być nie mogło – że zdołano ledwie dotknąć problemu. Redakcja uznała, że rozmowę Ireny Jun i Lecha Śliwonika warto kontynuować, bo w końcu gdzie jest miejsce na taki dialog, jak nie w „Scenie”…
Lech Śliwonik: Zacząłem od wręczenia wiązanki kwiatów. Otóż chciałbym wyjaśnić, że w moich intencjach każda z wręczanych róż jest symbolem, znakiem jednej dekady. Pięćdziesiąt lat temu spotkałem po raz pierwszy Irenę Jun jako pracownika słowa. Wiedziałem, że jest w Nowej Hucie młoda aktorka, która prowadzi świetny amatorski teatr poezji. Ten teatr był głośny w Polsce, nagradzano go na festiwalach, pisano o jego spektaklach, o świetnej pracy nad tekstami, o niezwykłej kulturze słowa młodych wykonawców. O tym wszystkim wiedziałem, a wreszcie przyszło pierwsze spotkanie – w Płocku na festiwalu poetyckim imienia Władysława Broniewskiego „O Złoty Liść Dębu” i to było w 1968 roku. Festiwal miał bogaty program, odbywały się wieczory autorskie pisarzy, wykłady o literaturze, ale najważniejsze były turnieje – recytatorów i teatrów poezji. Irena Jun przyjechała ze swoim zespołem – Młodzieżowa Estrada Poetycka. Występ uwieńczony został sukcesem, dla mnie najciekawsze było posłuchanie młodych ludzi z wielką pasją opowiadających o pracy nad wierszami, nad ich scenicznym wyrazem. Powiedz Ireno, kiedy się narodziła Twoja przyjaźń z poezją, fascynacja żywym słowem, której częścią jest Twoje trwałe związanie się z ruchem recytatorskim, z teatrami poezji?
I.J.: Chyba sama nie wiem… Może mam zachwiane poczucie czasu, bo mnie wydaje się, że czas, w którym stałam się pracownicą słowa – pięknie to powiedziałeś – trwa od zawsze. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym. Natomiast czuję się zaszczycona mianem pracownicy słowa, to dla brzmi jak wysoka godność. Zawsze byłam bardzo blisko słowa. Od dzieciństwa. Zawdzięczam to mojej matce, która pięknie recytowała, sama pisała wiersze, przyjaźniła się z poetami. Poezja mieszkała w naszym domu. Dlatego i ja byłam zawsze blisko poezji, po prostu było to dla mnie jakby oczywiste. Uczestnictwo w ruchu recytatorskim okazało
się wielką atrakcją, w praktyce oznaczało udział w jednym, potem drugim konkursie, jakieś nagrody. Było też pokonywaniem kolejnych stopni wtajemniczenia, coraz bardziej pasjonującym. Naturalnie, w ogóle nie było mowy, że to może się stać tak ważne w moim życiu. Matka wpajała mi miłość do poezji, ale przyszłość planowałyśmy realnie – może pójdę do technikum krawieckiego? Szkoła teatralna wyniknęła całkiem niespodzianie…
L.Ś.: Jednakże tak się stało. Teraz wypadałoby porozmawiać o studiach aktorskich, ale moje doświadczenie wywiadowcze uruchamia alarm – bo każdy absolwent krakowskiej uczelni teatralnej na pewno powie: u nas praca nad słowem, wierszem była najważniejsza, mieliśmy znakomitych wykładowców, wybitnych pisarzy, teatry słowa,. Więc chciałbym usłyszeć o szkole, ale spróbuję zapytać Cię w sposób nieoczekiwany, trochę podstępny. Przed laty dostałem od Ciebie niezwykłe dokumenty – młodzieńcze wiersze starszego kolegi z PWST, Jerzego Grotowskiego, a także jego korespondencję wysłaną do Ciebie z bardzo daleka, z Azji.
Tu wtrącę, że jedno i drugie wykorzystałem w „Scenie”. W tej rozmowie skupię się na jednym punkcie – Grotowski w taki oto sposób adresuje kartę pocztową do Ciebie: GUSIA JUN MÓWNA. Więc jak to było ze słowem w okresie studiów?
I. J.: No tak, Grotowski wymyślił dla mnie tę „ksywę”. Nie dlatego że byłam gadatliwa, ale że bardzo tkwiłam w świecie słowa. Wybitny aktor i recytator, przy tym znakomity pedagog, Władysław Woźnik, otwierał dla mnie nowy świat wiersza, urodę rytmu i metafory. Wewnętrznego zapału mi nie brakowało, sama dla siebie uczyłam się, chciałam wciąż więcej… W rocznicę śmierci Gałczyńskiego zrobiłam wieczór jemu poświęcony. Koledzy mówili wiersze przeze mnie wybrane; stylowy stół i krzesło zostały przyniesione z naszego domu. Na biednym papierze pakowym wypisaliśmy Sztuka jest ciepłym wiatrem, od którego śniegi topnieją – był to rodzaj plakatu. Udało się i uważałam, że to jest TO.
Całość w Scenie 3-4 (95-96)