„W obliczu Jego – jak zawsze, gdy umiera twórca wybitny – przedwczesnego odejścia, znawcy i badacze po wielekroć i jak najsłuszniej przypominali, że drogę Treli na wyżyny sztuki teatru wytyczyły role dwóch Konradów, w przełomowych – dla pełnego rozumienia artystyczno–ideowego posłania polskiej klasyki – inscenizacjach Konrada Swinarskiego w krakowskim Starym Teatrze: Mickiewiczowskich Dziadach (1973) i Wyzwoleniu Wyspiańskiego (1974).
Jerzy Trela w roli Konrada w „Dziadach”, reż. Konrad Swinarski, Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, prem. 18 lutego 1973. Fot. Wojciech Plewiński.
Wdzięczni mu dozgonnie współpracownicy z krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, upewniali, że jak Jego podobizna zawisła na zawsze na ścianie rektorskiego gabinetu, tak duch twórcy i nauczyciela na trwałe pozostanie w uczelni, której – w ciągu sześciu lat pełnienia posługi rektora, w bardzo trudnym dla Polski czasie drugiej połowy lat 80. – zapewniał artystyczny i instytucjonalny rozwój.
Nie mogę w milczeniu przeżyć odejścia Treli, bo poznaliśmy się – oczywiście, za sprawą teatru – w młodzieńczych latach i nigdy przyjacielska bliskość nie została zachwiana. Nie potrafię – z drugiej strony – wpisać się w chór powtarzających znane fakty żałobników. Kreślę po prostu kilkanaście zdań wydobytych z własnej pamięci – po to, by w samej tylko mojej pamięci nie pozostały.
Tego nie było nawet w najczarniejszych snach: że będę musiał bronić teatru studenckiego przed jednym z jego najważniejszych twórców. Tak napisałem 20 lat temu, gdy Jerzy Markuszewski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (grudzień 2000) nabajdurzył „z głowy” o Teatrze STS, którego był głównym budowniczym. Tłumaczyłem, że nie mogę milczeć, bo jest autorytetem i „za kilka, kilkanaście lat ktoś będzie miał prawo z ufnością opierać się na jego zdaniach. Tak już bywało…”. Markusz boczył się, ale przyznał mi rację.
Dzisiaj nie mam szansy na taki happy end, choć sytuacja niemal identyczna. Lech Raczak opowiadał o swoim życiu, twórczości, środowisku Jackowi Głombowi, a on te opowieści nagrywał. Powstawał ogromny wywiad–rzeka, który został dramatycznie przerwany – nagłą śmiercią Raczaka w styczniu 2020 roku. Zdążył opowiedzieć o 18 latach w Teatrze Ósmego Dnia, do roku 1982. Głomb starannie spisał materiał. Więcej zrobić nie mógł, ponieważ nie mógł być partnerem w tych rozmowach, nie zna historii teatru studenckiego. Jak więc mógł formułować pytania? Wyprowadzał je z Kroniki Teatru Ósmego Dnia. Tyle, że tę kronikę napisał Raczak. To tak, jakby Raczak mówił: a teraz mnie zapytasz moimi słowami i musisz wierzyć moim odpowiedziom. I drugi szkopuł. Kiedy się ma 70 lat, trzeba mniej ufać własnej pamięci. Albo móc ją w odpowiednim czasie skontrolować. Los odebrał Lechowi możliwość, którą – wiem to na pewno – wykorzystałby w pełni. Skutki są niedobre.
Rychło rozmowy ukazały się jako książka Życie niedokończone (Wydawnictwo Żywosłowie, 2021) Nie pora mierzyć się z całością, zrobię to niebawem. Przecież jakiś sygnał, znak ostrzegawczy, wydaje się niezbędny. Więc teraz o jednej tylko sprawie. Jest w dorobku Raczaka dzieło bardzo ważne – spektakl Jednym tchem należał do tych kilku wypowiedzi, które otwierały epokę alternatywy w ruchu studenckim. Na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych w 1971 roku pokazano trzy wybitne przedstawienia: Koło czy tryptyk Teatru 77, Sennik polski Teatru STU i właśnie Jednym tchem – o nim pisali entuzjastycznie Osiecka, Grześczak, Kłossowicz, Osiński, a po latach z naukową powagą, w znakomitej monografii pierwszej dekady „Ósemek” Juliusz Tyszka. Jednak 30 lat po łódzkim wydarzeniu, rozległ się dzwonek alarmu – opis przedstawienia w książce o teatrach poznańskich studentów był niezamierzoną karykaturą Jednym tchem. Nie mogłem milczeć, Lech podziękował mi. Teraz czytam jego opis i czuję się obezwładniony tym, CO i JAK ma do powiedzenia twórca o swoim dziele. Jedno, co mogę i muszę zrobić, to raz jeszcze dokonać konfrontacji: tym razem gawędzenia Lecha z moją „próbą opowiedzenia”. Czyli – zrobić to, za co Lech powiedziałby: dziękuję.
Ziemia i niebo
Wacław Oszajca – Hybrydy, centaury, chimery…
W kręgu słowa / 66 OKR
Michał Kurek – Recytatorzy: dużo dobrego,
tylko odwaga zdrożała
Marcin Michalski – Ptaki powrotne
Maciej Swornowski – Podróżujący samotnie
Teatr amatorski
Łukasz Drewniak – Renegocjacje (VI Relacje)
Balet
Elżbieta Pastecka – Sztuka wielkich wyzwań
Zapomniany bojownik
Anna Kuligowska-Korzeniewska – Sztuka a lud
Edukacja dla życia
Lech Śliwonik – Mój Profesor. O przemocy, o studiach, o życiu…
Portret artystki ludowej O Wandzie Majtyce – opowieść wielogłosowa
Kartki z życiorysu Pani Wandy – oprac. Jerzy Kaszuba
Renata Cieślak i Maciej Bieszczad – Teatralna przystań w Ożarowie
Wiesław Paluch – Z Wandą Majtyką na planie filmu Lucjan Cehl – Teatr Wandy Majtyki
Spektakle Wandy Majtyki – próby opisania
Sylwetki
Lech Śliwonik – Padré – ojciec teatru otwartego
Dwie rocznice i Gloria Jana Jabłońskiego
Rubinowy Kanclerz Franciszek Gałuszka
Niezwykły to był dzień. 10 października 2021 roku – w imieniu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Pani Dyrektor Agnieszka Komar-Morawska dokonała aktu odznaczenia Towarzystwa Kultury Teatralnej – Złotym Medalem
Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis
Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Doniosłość wydarzenia spotęgowały moment i miejsce. Moment miał wymiar symboliczny – Salonem Poezji – Koncertem Laureatów wieńczyliśmy 50. rok prowadzenia Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Miejsce jak wymarzone – Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana, który dziesiąty raz oddał scenę nad-finałowi Konkursu. Gratulacje, kwiaty, wzruszenie… Na satysfakcję przyszedł czas później. Nie tylko na satysfakcję…
Przyszedł czas na refleksje… Pierwsza pojawiła się samorzutnie, w sposób najzupełniej oczywisty – oto pierwsze ważne uhonorowanie naszego stowarzyszenia. Bywały wcześniej słowa uznania, nagrody, dyplomy i przesłania, odznaczenia nie było nigdy. A przecież owo „wcześniej” to ponad sto lat obecności w polskiej kulturze. Czym była ta obecność, albo bardzo osobiście – za co my sami przyznalibyśmy sobie odznaczenie? Zdaje się, że tym, co w swoich dziejach zawsze możemy odnaleźć, było i pozostało trwanie. By rzecz uwyraźnić, pożyteczne będzie stworzenie językowej opozycji: trwanie i przetrwanie. Przetrwanie to utrzymywanie się przy życiu, przetrzymanie trudnego czasu lub sytuacji. Trwanie to wiara w przyszłość, pokonywanie przeszkód, wola osiągania celów. Nie o lingwistyczną zabawę zatem idzie, ale o sposób bycia w świecie.
Żeby trwać, trzeba najpierw – tu nieuchronny banał – narodzić się, zostać stworzonym. Narodziny naszego stowarzyszenia nastąpiły 9 kwietnia 1907 roku – po przygotowaniach, po zasięgnięciu opinii u autorytetów życia społecznego w zaborze austriackim, grono działaczy oświatowych powołało we Lwowie Związek Teatrów i Chórów Włościańskich. Istniało wtedy we wschodniej Galicji prawie sto wiejskich teatrów i to natchnęło myślą o stworzeniu swoistego, narodowego teatru włościańskiego, wyrosłego z tradycji ludu, a teraz mającego ludowi służyć niesieniem oświaty, naprawą obyczajów, rozwojem duchowym. Wszystko tworzono po raz pierwszy: biuro porad dla zespołów, kursy dla ich kierowników, wypożyczalnię kostiumów jako źródło utrzymania, czasopismo („Poradnik teatrów i chórów włościańskich”) jako pomoc repertuarową. Pobudzono ruch teatralny, potroiła się liczba zespołów, w 1914 roku grały w ponad 450 miejscowościach.
Okazało się niebawem, że jedne narodziny to za mało, by życie było pełne. Związek lwowski był pięknym zrywem, ale peryferyjnym. Gdy w roku 1918 odzyskaliśmy niepodległe państwo, jasne się stało, że czyn musi narodzić się w stolicy, jako projekt ogólnopolski. 22 czerwca 1919 roku utworzono Związek Teatrów Ludowych. Te same cele, te same potrzeby, więc i kroki podobne: kursy, pomoc doraźna, wypożyczalnia kostiumów, miesięcznik „Teatr Ludowy”. Nie było „miski soczewicy”, dwa stowarzyszenia „podzieliły się” patronatem nad regionalnymi związkami teatralnymi. Czytaj dalej „Trwanie”
Jeszcze niedawno rocznice tego Teatru były przypominane w wielu mediach, uczelnie (zwłaszcza krakowskie i KUL) organizowały w różnych ”leciach” specjalne konferencje, TVP przyrządzała wspomnieniowe programy. Wszystko to było rodzajem spłacania długu za dziesięciolecie przemilczania sceny, którą skazano na niebyt, a która miała w swoich dziejach bohaterskie epizody, stworzyła osobny nurt zapisany w historii teatru, znalazła gorących zwolenników, była wzorem dla decydujących się na uprawianie sztuki słowa. Przypływ zainteresowania, owo spłacanie długu nie wzięły się znikąd. Powód był zupełnie oczywisty – jeden z artystów i współtwórców tej sceny został powołany na Stolicę Piotrową jako Jan Paweł II
Oczywiście, mowa o Teatrze Rapsodycznym – scenie, której aktorem był młody Karol Wojtyła. Wystąpił w okupacyjnych premierach, już wcześniej, w latach nauki w wadowickim liceum, zetknął się z Mieczysławem Kotlarczykiem – przyszłym twórcą tej sceny, a ich przyjaźń przetrwała dziesiątki lat. Wojtyła utrzymywał kontakty z Kotlarczykiem i wtedy, gdy był klerykiem, a potem księdzem i kiedy został biskupem krakowskim.
Teatr Rapsodyczny był konspiracyjną sceną, powołaną przez katolicką podziemną organizację Unia. Dał pierwszą, tajną premierę 1 listopada 1941 roku – rapsody z mistycznego eposu Juliusza Słowackiego Król-Duch. Zarazem była to pierwsza artystyczna obecność idei Teatru Słowa (taka była pierwotna nazwa grupy), inscenizującego wielkie dzieła polskiej literatury niescenicznej. Kilka lat później, wspominał tę premierę Tadeusz Kudliński: „Ciemna kotara, na niej zawieszona blada maska poety, czarny fortepian, na nim świecznik i egzemplarz Króla-Ducha, przełożony barwnymi wstążkami – to była całą dekoracja tego teatru. Wrażenie tego wieczoru było przejmujące; piękno arcy-poematu wycyzelowane, wyrzeźbione słowem, szlachetnie brzmiącym, wymuzycznionym; idea wyłusknięta jasno, przejrzyście, w doskonałym wyborze dramaturgicznym.” W czasie okupacji Rapsodycy zagrali jeszcze Beniowskiego, Pana Tadeusza, a także programy konstruowane z osobnych wierszy – Hymny Kasprowicza, Godzina Wyspiańskiego, Portret artysty (wiersze C. K. Norwida). Czytaj dalej „Ta nasza nad zmarłymi moc… O dwóch rocznicach rozmyślania”